Beata Grzegórska

Beata Grzegórska
Założycielka i serce firmy. Moja mama
Mama? Mama to był wulkan energii. Wpadała do biura jak huragan i raz dwa ustawiła świat po swojemu. Od razu każdy wiedział, co i jak ma robić. Mama-szef po prostu.
A jednocześnie cała była dla innych – klientów, pracowników i dla nas. Tytan pracy, ale wystarczyło jedno jej spojrzenie albo jedno zdanie i człowiek czuł, że nie jest sam.
Za tym właśnie najbardziej tęsknię…
Zaczynała skromnie.
Pierwsze polisy sprzedawała koleżankom i sąsiadom. A ludzie byli wtedy nieufni. To były lata 90. Nie wiedzieli, o co chodzi w tych całych „ubezpieczeniach”.
Mama musiała poświęcić sporo czasu i energii, żeby przekonać ich, że tu nie ma żadnej pułapki. Tylko wsparcie, na konkretnych zasadach. Tłumaczyła wszystko spokojnie, po ludzku. Potrafiła mówić tak, że skomplikowane zapisy stawały się jasne.
Z nią w ogóle wszystko było prostsze…
Zwłaszcza że ciągle była dostępna. Klienci mogli przychodzić albo dzwonić o każdej porze i z każdą sprawą. Zawsze pomogła. A kiedy zdarzały się wypadki, choroby, straty – jej polisy ratowały ludziom życie.
Była wtedy z nimi. Od początku do końca. Nie odwracała się, nie zostawiała ich samych.
Przyciągała do siebie ludzi
Chodziłem do gimnazjum, kiedy wynajęła pierwsze biuro na osiedlu, koło magla. Mała klitka, ale plany wielkie. Jakiś czas później przeniosła się na Rynek, obok słynnego w Dzierżoniowie „Tościka”. Potem była Ząbkowicka 13/2 – po schodkach się wchodziło.
To legendarna miejscówka. Tam się wszystko rozhulało. Wieść o Mamie rozeszła się po całym mieście. Ludzie polecali firmę znajomym, a sami ubezpieczali samochody, mieszkania, życie.
I byli naprawdę wdzięczni za pomoc – czasem przychodzili z jajkami albo szynką, albo czekoladkami – zapasy do tej pory się nie skończyły.
Pracy też przybywało. Tak bardzo, że w pewnym momencie nie dawała już rady w pojedynkę.
Ojciec? Wspierał Mamę tak, jak umiał, po męsku. Powiedział: „Jak chcesz, rzuć etat, spróbuj, jakoś sobie poradzimy”. Dzięki temu mogła postawić wszystko na jedną kartę. Woził ją na szkolenia. Brał nadgodziny, żeby starczyło na życie i wyposażenie biura. Po nocach montował rolety.
Pamiętam, jak razem malowaliśmy ściany…

Bo ja też już wtedy byłem w firmie. Mama ściągnęła mnie z Anglii. I wszystkiego nauczyła, albo skontaktowała z ludźmi, którzy mnie uczyli.
Podobnie jak swoje dziewczyny, które zaczęła zatrudniać. Najpierw Alicję. Potem Dorotę, Natalię, Justynę, Basię, kilka innych osób. Mama potrafiła z nas – dziesięciu różnych ludzi – zrobić jedno plemię walczące o to samo.

Powtarzała: każdy klient jest ważny, każdy zasługuje na szacunek, o każdego trzeba się zatroszczyć
Pamiętam, jak kiedyś stanął przed nią młody człowiek. Spytała, dlaczego chce skorzystać z jej pomocy. Powiedział: „Pani mnie nie poznaje, ale byłem tu jako chłopiec z rodzicami. Dostałem od Pani pierwsze puzzle. Mam je do dziś”.
Taka właśnie była. Traktowała i klientów, i pracowników jak bliskich. Pewnie dlatego tak mocno przeżyła to, co stało się w 2000 roku.
Jedna z pracownic zawiodła jej zaufanie. Wprawdzie żaden klient wtedy nie odszedł – wielu jest z nami do dziś – ale wiem, że Mama nigdy do końca nie podniosła się po tamtym ciosie. Nigdy więcej nie widziałem jej w takim stanie.
A widywaliśmy się codziennie przez 15 lat. Spędzaliśmy ze sobą tak dużo czasu, że miewaliśmy siebie dosyć. Chciałbym znowu mieć tego dość…
Jaka była w pracy? Taka sama jak w domu. Dbała o najdrobniejszy szczegół. A jak miała coś do zrobienia, to świat musiał się dostosować.
Gdy kupiła lokal przy Ząbkowickiej 15a – taki na parterze, z piękną witryną – to siedzieliśmy tam biurko w biurko i wystarczyło, że radio grało nie tak, jak trzeba, a już mówiła: „Wyłącz to badziewie, bo nie mogę się skoncentrować”.
Uśmiecham się, bo taka też była…
Jak laser skupiona na zadaniu, ale przy tym zawsze blisko nas.
Rozwijała firmę 25 lat
Byłem z niej dumny. Zdobywała certyfikaty, nagrody, dyplomy i podziękowania. Nawiązała też ścisłą współpracę z Ergo Hestią, żeby jeszcze lepiej wspierać klientów. I serdecznie nienawidziła fuszerki.
Wolała wolniej rozwijać firmę, ale utrzymać ekspercki poziom pomagania ludziom.
Dzięki niej patrzę śmiało i w lustro, i w oczy przedsiębiorców, których ubezpieczam, i w oczy zespołu, z którym pracuję.
Staram się tego nie zepsuć… Chociaż gdyby dziś stanęła w drzwiach na Miodowej 23a – w naszym obecnym biurze – to pewnie pierwsze, co by powiedziała, to: „Posprzątajcie ostatni pokój”. A tak na serio, to by się ucieszyła, że firma się rozrasta. I byłaby szczęśliwa, że wszyscy zdrowi i że mają się dobrze.
I dodałaby, że nas kocha i tęskni…
Mama przez ćwierć wieku zabezpieczyła tysiące osób. Przeszła z jednego ubezpieczenia miesięcznie do niemal tysiąca. Wychowała dwoje dzieci. Wybudowała dom.
Nie zrobiła tylko jednego…
Nie zdążyła się tym wszystkim nacieszyć. Nie zdążyła zjeść z ojcem jednego spokojnego śniadania w nowym domu.
Brakowało jej niewiele do emerytury, kiedy zachorowała.
I chociaż na pomoc ruszyło pół Dzierżoniowa – za co już zawsze będę tym ludziom wdzięczny – to po trzech miesiącach walki z rakiem, odeszła…
Mamy już z nami nie ma, ale jej dziedzictwo trwa nadal.
Zaszczepiła w nas nie tylko absolutny brak tolerancji dla wszelkiej formy bylejakości, ale przede wszystkim gorliwą chęć pomocy innym ludziom. Wpoiła, żeby zawsze walczyć ramię w ramię z klientami o ich dobro.
Staram się nie zawieść…